poniedziałek, 13 marca 2017

Bar.

     Chcielibyśmy żyć tak, jakby ten dzień był ostatnim dniem naszego życia. Ale nigdy nam się to nie udaje. Dlaczego? Być może boimy się tego, że tak faktycznie mogłoby być. A może to po prostu zwykła ostrożność. Jeśli dziś zrobię coś, czego jutro będę żałować, to może wspomnienie tego będzie się za mną ciągnąć jak smród po gaciach jeszcze następną dekadę. W końcu jesteśmy młodzi. Nawet sześćdziesięciolatkowie myślą, że można dobić jeszcze do setki, a koło setki być może zdaje im się, że skoro przeżyli aż tyle, nagła śmierć byłaby ironią losu, nie naturalnym skutkiem zbyt długiego żywota. A może wtedy jest się już zmęczonym? Ja teraz na pewno nie byłem jeszcze zmęczony życiem. Byłem go głodny. Ale i tak nie odważyłbym się żyć tak, jakby ten dzień miał być ostatnim. Nie odważyłbym się czerpać z niego garściami w obawie, że coś się skończy.
     Ukradkiem patrząc na stolik pod ścianą, powoli odpaliłem papierosa od stojącej na środku własnego blatu świeczki. Zabawne, że choć zwykle siadałem sam, zapalałem stojącą dla ozdoby na środku świeczkę. Tak jakbym uważał, że zapłaciłem za nią, więc mogę ją wypalić do końca. Choć przecież wcale za nią nie płaciłem. Płaciłbym tyle samo stojąc pod barowym blatem, siedząc na wysokim stołku koło niego, podrygując jednostajnie z piwem w ręce na środku niewielkiego parkietu ze zdecydowanie zbyt dużym głośnikiem obok, czy właśnie siedząc przy jednym ze stolików. Nieco więcej zapłaciłbym jedynie siedząc w bardziej prywatnej loży z kanapą obciągniętą sztuczną skórą, czyli właśnie tam, gdzie zwykł wędrować mój wzrok. Śladami promieni przygaszonego światła, w refleksy kasztanowych włosów, na świecące oczy, które nie łapały kontaktu z moimi.
     Do moich uszu doszedł głośny wybuch śmiechu, bombardujący zmęczone ciężkimi pomrukami basów uszy. Wytrząsnąłem z kieszeni swetra pudełeczko udające dropsy, a z niego dwie białe tabletki. Biały szpital, słońce i śmierć. Biały lek.
     Wsypawszy tabletki między wargi popiłem stojącym przede mną kolorowym napojem ze słomką. Gdyby nie siedzenie w czymś na kształt piwnicy, co nawet znajdowało się w podziemiu budynku, gdyby nie ciężki beat muzyki i ogólnie mroczny nastrój, można by udawać, że siedzę z drinkiem w jakimś słonecznym miejscu na wyspie. O ile łatwiej byłoby udać się na wyspę.
     Ponownym ruchem gałek ocznych wychwyciłem, jak znajomy mi nieznajomy zetknął usta z ustami obejmowanej osoby. Drugą dłoń wplótł w jasne, przydługie włosy, odsuwając je za ucho, ściskając ramiona tak, że ciało jakby zmalało, odsłaniając nagą szczękę, podbródek, gładką, łabędzią szyję i część torsu w niezwykle erotycznym geście uległości. Namiętny, intymny gest przeciągał się tak długo, aż milkło obserwujące ich towarzystwo. Świadoma swej niestosowności para pozwoliła sobie na szereg rzucających się w oczy myśli, obnażyła najskrytszą cząstkę pożądania bez choćby muśnięcia okolic poniżej pasa, by oderwawszy się od siebie roześmiać się jak to robią spłoszeni nastolatkowie.
     Wstałem po kolejnego drinka, by po półgodzinie powtórzyć cały ceremoniał. Postawiłem własną świeczkę. Odrywając co parę minut wzrok od jej autodestrukcyjności oglądałem znanego sobie nieznajomego, który przychodził tu raz w tygodniu, co rusz w innym gronie, całował inne osoby, lecz zawsze siedział w tym samym miejscu, jakby pchany nieznanym przymusem, zawsze prosił innych o zapalenie świeczki.
     Wracałem myślami do czasu sprzed kłótni. Do czasu sprzed wypadku. Sprzed jego utraty pamięci, kiedy jego wzrok, nieco mniej zagubiony i grzeczny, nie przyglądał się wszystkim jego gościom z osobna, bo gość był zawsze jeden.
     Wytrząsnąłem z kieszeni pudełeczko udające dropsy i wytrząsnąłem dwie tabletki. Głowa mnie bolała. Popiłem drinkiem, mieszanką na bazie wódki i niebieskiego likieru, którą wybrałem z początku z powodu ironicznej nazwy i przepisu, dzięki któremu szybko można się było upić.
- Hej. Czy ten stolik jest już zajęty? Masz ochotę napić się razem?
     Oderwałem wzrok od ognia, by spojrzeć w roziskrzone czekoladowe oczy jakiegoś młodego bruneta trzymającego jeszcze pół miksu oranżady z whiskey i limonką na brzegu swojego słoiczka. Musiał być mniej-więcej w naszym wieku. Uśmiechał się.
- To zależy. Jak bardzo masz ochotę pić w tym barze?


_________________________________


Wierzcie lub nie, ale to powyżej to wina śmierci drugoplanowego świetlika w amerykańskiej animacji. Tym razem bez używek czy nawet myśli o używkach. Różnie się ścielą ścieżki losu.
Tak się zastanawiam, czy jeśli wena potrafi nas dopaść przy zmywaniu naczyń, ale nie przychodzi kiedy usilnie nad nią myślimy, z kolei kiedy w inny dzień zmywamy naczynia i też nie przychodzi, to znaczy, że nie istnieje, czy że po prostu jest bardziej niż nieprzewidywalna?
Wybaczcie, że tak tu ostatnio ode mnie szumno. Sama się tego nie spodziewałam, ba, nie chciałam pisać i jeszcze bardziej nie chciałam pisać IwaOiów. Ale jak już mówiłam, z filozoficznego punktu widzenia to nie ja tworzę znaczenia, tylko czytelnicy.
Jeśli coś wam się nie podoba w IwaOiach, podstawcie sobie dowolną inną parę i będzie dobrze. Ja się nie obrażę.
Do prawdopodobnego nienapisania~.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz